Nasze głuszce w Białorusi

Dla mnie jest to już druga wyprawa na głuszce, natomiast moi towarzysze łowów, bracia Krzysiek i Zbyszek C. jadą po raz pierwszy. Jako środek transportu wybieramy pociąg. Tylko na pozór samolot wydaje się lepszy. Po pierwsze z lotniska w Mińsku trzeba wtedy jechać kilkaset kilometrów samochodem, a tak wsiada się po południu w Warszawie do trzyosobowego przedziału sypialnego i już nad ranem jest się w Orszy. Po drugie pociągiem jest wygodniej, po trzecie - trzykrotnie taniej, a po czwarte... o ileż przyjemniej płyną tu i czas, i trunki.

Po południu wsiadamy w Warszawie do trzyosobowego przedziału sypialnego i już nad ranem jesteśmy w Orszy. Tu wita nas Gienadij i wraz z kierowcą pomaga zanieść bagaże do samochodu. Jedziemy do Dobramyśli położonej między Orszą a Witebskiem. Po drodze Giena pyta czy nie mamy ochoty posłuchać głuszcowych toków. Oczywiście, że mamy! Jeden z nas ma zabrać broń - na wszelki wypadek. Wybór pada na Krzyśka, który ma na sobie odpowiednie buty. Idziemy piaszczystą drogą, Krzysiek z Gieną, my ze Zbyszkiem 5 minut za nimi. Już po kilku krokach słyszymy dwa grające głuszce, a zaraz potem dwa huki. Pierwszy to strzał, drugi - łomot ptaka o ziemię. Krzysiek podskoczył i strzelił nie schodząc z drogi - ten to ma szczęście.

Następnego ranka Krzysiek znów strzela do głuszca - tym razem bez efektu. Ja podczas podchodu topię się w bagnie, czego mój przewodnik w emocji nie zauważa i oddala się o 30 metrów, po czym płoszy ptaka, a Zbyszek nie słyszy pełnej pieśni, nie może więc podskakiwać.

Trzeciego dnia Krzysiek strzela z budki cietrzewia. Ja tego dnia płoszę głuszca nie widząc go wcześniej (źle grał - z przerwami), potem zaś niepotrzebnie strzelam do drugiego na 50 metrów widząc jedynie sam łeb ptaka. Zbyszek nie słyszał toków i nic nie widział - jak poprzednio.

W czwartek podchodzę w pieśń i po kilkudziesięciu skokach widzę głuszca tokującego na czubku niewysokiej jodły. Podziwiam go dłuższą chwilę przepuszczając kilka pieśni i rozkoszując się wspaniałym widokiem, aż w końcu... strzał, chwila zwątpienia, gdy ptak zrywa się do lotu, daleki bieg przewodnika, jego okrzyk radości, a na koniec moja radość szalona, trwająca w opowieściach do późnego wieczora i powracająca z niesłabnącą siłą do dziś.
Krzysiek zalicza kolejne tokowisko cietrzewi, widzi ich sporo - wszystkie poza zasięgiem strzału, a Zbyszek wreszcie ma okazję podejść swego pierwszego głuszca. Nie widzi go jednak, mimo, że jest nie dalej niż 30 metrów. Jego przewodnik jest zbyt nerwowy, objaśnia kierunek rękami i głosem, aż wreszcie płoszy ptaka.

W piątek jestem na tokowisku cietrzewi. W pewnej chwili wydawało mi się, że jeden z tokujących kogutów jest odpowiednio blisko. Miałem rację - wydawało mi się! Po strzale mierzę odległość: 75 metrów - cietrzew odleciał nietknięty.
Tego ranka Zbyszek znowu podchodzi głuszca. I gdy będąc już blisko, zatacza półkole aby ostatnie metry przejść pod osłoną grubej sosny, jego przewodnik idący na wprost znów płoszy ptaka.

Ostatniego dnia, w sobotę nie trafiam na tokowisko. Mój przewodnik gubi się w lesie, jesteśmy tak daleko, że nie słyszymy nawet zlatujących na ziemię ptaków. Jestem wściekły - tak beznadziejnie stracony ranek! Natomiast obaj bracia strzelają po kogucie. Krzysiek - drugiego już, jak poprzednio z klasycznego podchodu. Zbyszek prawidłowo podskakuje głuszca, zauważa go i... płoszy podnosząc broń poza szlifem. Lecz zanim milkną emocje, na świerk oddalony o 20 metrów siada drugi kogut. Siada, rozpoczyna pieśń i spada zaraz po celnym rzutowym strzale. No nareszcie!

Teraz, gdy wszyscy mamy głuszca, radość każdego z nas jest pełniejsza, nie mąci jej niepowodzenie kolegi. Poza porannymi tokami były i kaczory z łódki, i wieczorne słonki, i mnóstwo ciekawych obserwacji dzikiej, pierwotnej przyrody.

Wszystko to i trwać w nas będzie i wracać we wspomnieniach.