O jedną pieśń od szczęścia

Był środek kwietniowej nocy. Ostre światła uaza przecinały panującą wokół ciemność. Nisko zawieszone chmury nie wróżyły niczego dobrego. Co chwilę krople deszczu osadzały się na przedniej szybie pędzącego samochodu. Kierujący pojazdem Iwan praktycznie się nie odzywał, siedzący z tyłu Władimir po kilku zdawkowych pytaniach też zamilkł. Krótka wymiana zdań dotyczyła oczywiście głuszców i cietrzewi - czy byłem kiedykolwiek na tokach, czy znam pieśń, czy podchodziłem głuszca. Potem był krótki instruktaż i zaległa długa cisza. Miałem teraz czas na własne rozmyślania. Nie wierzyłem własnym oczom i uszom - to co działo się wokół mnie przerastało moje oczekiwania.
Przeniosłem się myślami wstecz...... Najpierw była szybka decyzja - jedziemy. Potem załatwianie wszystkich formalności z terminem "na wczoraj". A przecież wyjazd był do kraju "z innej epoki" i załatwienie czegokolwiek graniczyło niemal z cudem. Ale kiedy się z tym uporaliśmy, przelot samolotem trwał krótko i wszystko odbyło się sprawnie, łącznie z odprawą na lotnisku. Tam też poznaliśmy Aleksandra - naszego organizatora wyjazdu - który zawiózł nas do gospodarstwa leśnego, pięknie położonego na skraju dzikiej puszczy.
Potem poznawaliśmy następnych "tubylców". Wszędzie zaskakiwała nas nieprawdopodobna słowiańska gościnność, której dowody odbieraliśmy w postaci sympatycznych uśmiechów, wyjątkowo obfitych, smacznych posiłków i oczywiście smakowitych trunków. Jednym słowem "zachód na wschodzie". To było ponad nasze oczekiwania. 
Z tych rozmyślań wyrwał mnie nagły skręt samochodu. Zboczyliśmy z głównej asfaltowej szosy i wjechaliśmy w boczną leśną drogę. Na razie był to gliniany dukt, ale już poczułem jego nierówności. Po chwili mijaliśmy jakąś wymarłą wioskę. A może tak mi się wydawało, bo tylko jedna lampa oświetlała okolicę. Wprawdzie gdzieniegdzie w chałupach były powybijane szyby, inne jednak wskazywały na obecność ludzi. Te widoki przypominały mi nasze lata 60-te a może i wcześniejsze. Za ostatnim domem we wsi skręciliśmy w prawo i już bezpośrednio podążaliśmy w kierunku lasu. Droga przestała być drogą, widać było tylko głębokie koleiny po ciężkim sprzęcie. Teraz uaz rozpoczął właściwą pracę i udowadniał swoją przydatność. Z każdym metrem obdarzałem go coraz większym szacunkiem. "Chyba dojechaliśmy do celu" - pomyślałem, bo w ciemności zauważyłem powalone drzewo i ścianę lasu. Ku mojemu zdziwieniu Iwan wolno przejechał przez leżący konar i zagłębił się w leśnej czeluści. Teraz mijaliśmy wysoki i dziki starodrzew. Gdzieniegdzie powalone drzewa "mówiły" co działo się tutaj przed miesiącami, latami, a może nawet wiekami. Dodatkowo ciemność potęgowała grozę sytuacji. Nasz samochód niczym łódka podczas sztormu kołysał się niebezpiecznie na głębokich nierównościach. Potem wjechaliśmy w gęsty młodnik, a raczej dawno nie przejeżdżaną ścieżkę wśród gęstwin. Co chwilę zmieniał się krajobraz, tylko słowa Władimira, który co jakiś czas wtrącał zdawkowe "w liewo lub w prawo", przypominały mi, że jeszcze prócz mnie ktoś tu jedzie. Po kilku kilometrach takiej jazdy skończył się nasz "terenowy rajd". Poprzedniego wieczoru dokonaliśmy wyboru, mój syn Piotrek z młodszym podprowadzającym wybrał bliższy kompleks leśny, a ja w innym towarzystwie zdecydowałem się na jazdę właśnie tutaj, kolega Andrzej nastawiony na filmowanie i zdjęcia został w leśniczówce czekając na dogodny moment by wkroczyć do akcji. Teraz staliśmy na skraju wielkiego bagna, a mój przewodnik obmyślał plan działania i drogę dojścia. Nie byłem jeszcze świadomy tego, co mnie czeka. Jednak, za parę chwil zrozumiałem dlaczego Władimir ma takie wysokie gumowe buty i dlaczego zastanawiał się nad stanem moich gumowców. Włączyliśmy latarki i rozpoczął się chyba najtrudniejszy etap "wycieczki". Brodziliśmy po bagnie bardzo ostrożnie, żeby przypadkiem nie nabrać wody do butów. Widniejące gdzieniegdzie kępy traw były bardzo zdradzieckie, za nimi czyhały głębokie rowy, w których można się było nagle zapaść. Wołodia prowadził mnie spokojnie i od czasu do czasu odwracając się pytał "nabrał wady?" I tak dotarliśmy do centralnej części bagna, po której można się już było poruszać znacznie sprawniej. Tylko w mchu zapadały się trochę nasze nogi, słychać było charakterystyczne chlupanie i od czasu do czasu łamane przez nasze stopy gałęzie. Po przejściu jeszcze jednego dzikiego fragmentu z powalonymi w poprzek konarami ukazały się młode kilkumetrowe i rzadko osadzone sosny. Stanęliśmy, słychać było tylko nasze głębokie oddechy, na czole skraplał się pot - efekt dużego wysiłku. Było nadal ciemno, od czasu do czasu lekka mżawka towarzyszyła podmuchom wiatru. Nasłuchiwaliśmy oczekując na ekscytujące chwile rozpoczęcia toków. Jak na razie znane mi to było tylko z nagrań, więc z olbrzymią emocją pochłaniałem otaczającą nas ciszę. Mój białoruski towarzysz kręcił się niecierpliwie, to znów cmokał i szeptał "niet toka". "Wczera ja pasadił 4 głucharia". Na szczęście wszystko rozumiałem. Wprawdzie, trochę "kaleczyłem" ten język, ale mogliśmy się dobrze porozumieć. W oddali słychać było nieśmiały śpiew ptaków, jednak ta oczekiwana pieśń nie nadchodziła. Rozpoczęliśmy więc spokojny podchód w głąb tej ostoi, co chwilę zatrzymując się i nasłuchując. Wołodia był coraz bardziej zdenerwowany, czując się odpowiedzialny za "niet toka". Nagle wśród tego śpiewu usłyszałem coś co mi przypominało delikatny klekot. Moja uwaga skoncentrowała się właśnie na tym, co za chwilę umilkło. Po chwili, trochę donośniej usłyszałem już całą pieśń. Położyłem rękę na ramieniu przewodnika i wskazałem prawdopodobny kierunek. Wołodia okazał zdziwienie, ale powiedział, że jeśli słyszę, to niech próbuję, tylko ostrożnie, podczas szlifowania. Odczekałem jeszcze chwilę i ruszyłem. Moje napięcie wzrastało, wpadałem w rytm pieśni, który w swoim uniesieniu narzucał mi tokowik. Pieśń była chyba anemiczna i często przerywana. Musiałem być bardzo ostrożny, żeby nie zepsuć mu przyjemności i sobie wielkich wrażeń. Byłem coraz bliżej, ale nadal go nie widziałem. Powinien być tuż, tuż. Stanąłem, bo kolejny raz przerwał. Było już szaro zacząłem się dokładniej rozglądać. Zamurowało mnie. Pod szczytem niewysokiej sosny zauważyłem czarny owalny i nieruchomy cień. Przyglądałem się długo i wnikliwie. Część tej plamy przypominająca głowę poruszyła się i wtedy usłyszałem i zobaczyłem to, na co tak długo czekałem. Kalp. ...klap........ klap... klap klap klap, potem wyciągnął się i długo szlifował. Teraz widziałem i rozumiałem dlaczego głuchnie i dlaczego właśnie wtedy można do niego podejść. Postanowiłem wykorzystać taką okazję. W momencie kolejnego szlifu pewnie podszedłem dwa kroki. Szlifował dalej, a ja chciałem bezpiecznie podejść jeszcze bliżej. Brakowało mi tylko około 20m. Przygotowaną broń trzymałem przed sobą. Przestał. Miałem już plan na kolejną pieśń. Wystarczyło tylko dobrze przymierzyć i nacisnąć spust. Nie zagrał jednak. Spokojnie obrócił się pokazując lewy profil, po chwili powrócił do poprzedniej pozycji i pokazał prawy profil, potem lekko się odbił i z głośnym łopotem skrzydeł uniósł ponad drzewami. Stałem urzeczony i oszołomiony. Nie potrafiłem wydobyć z siebie nic poza jękiem. Nie dotarło jeszcze do mnie to co się stało. Dopiero potem uzmysłowiłem sobie, że do pełni szczęścia zabrakło tylko jednej pieśni. Nie wiem jaki czas minął, ale ocknąłem się gdy usłyszałem łamane gałęzie i głos mojego przewodnika. "I kak?, widieł? pacziemu nie strielał?" Opowiedziałem wszystko jednym tchem, a on słuchał i kręcił z niedowierzaniem głową - "pierwyj usłyszał, adin padaszioł, no pacziemu nie strielał". W drodze powrotnej był czas na chłodniejszą analizę tego co się stało. Upewniłem się, że moje zachowanie było jak najbardziej słuszne. Gdybym próbował strzelać z rzutu, przy tych emocjach i moich umiejętnościach mogłoby się to źle skończyć (oczywiście dla mnie). Po tej refleksji przyszedł czas na kolejną zagadkę, jak tam u Piotrka. Zaraz po moim powrocie wszystko było już jasne. Jego mina mówiła sama za siebie. Był więc król tego dnia, były gratulacje i niekończące się opowiadania i analizy. Ale ważniejszy przede mną był dzień jutrzejszy. Przy pożegnaniu dowiedziałem się, że następnego ranka jedziemy w inne miejsce - będzie to starodrzew o suchym podłożu. Brzmiało interesująco - już o tym myślałem. 
Obudziłem się przed dzwonkiem budzika. Rzeczywiście ten "inny" las był jeszcze bardziej zagadkowy i niesamowity. Po drodze dołączył do nas myśliwy, który poprzedniego wieczora "pasadił 3 głucharia" w tym rejonie. Teraz po zajęciu stanowisk należało tylko poczekać. Sceneria była całkowicie odmienna od poprzedniej. Było wyjątkowo jasno jak na noc, a stare drzewa rzucały zagadkowe cienie, niczym w bajkowych opowieściach. Zaraz zauważyłem prawdziwy powód takiej scenerii - rozgwieżdżone niebo i świecący nisko księżyc. Ta pozornie przychylna pogoda, a raczej jej zmiana w porównaniu z wczorajszą okazała się przyczyną wstrzymania głuszcowych toków. Niestety tej nocy nie zagrał żaden z kogutów, słychać tylko było w oddali latające kury i spadające koguty, a także tokujące cietrzewie. Trochę zawiedziony wracałem do naszej leśnej bazy. Tym razem umówiliśmy się o tej samej porze, powtórnie na bagno. 
W nocy obudził mnie łomot do drzwi. Zerwałem się na równe nogi, byłem wściekły, że zaspałem. To taki wstyd przed gospodarzami. Szybko się jednak pozbierałem, wskoczyłem w przygotowane wcześniej ubranie, chwyciłem broń i za moment siedziałem już w samochodzie. Dopiero spokojnie patrząc na zegarek podczas jazdy uzmysłowiłem sobie, że mój przewodnik przyjechał o pół godziny za wcześnie. Kolejny raz swoim zachowaniem pokazywał jak bardzo zależy mu, żeby nasze polowanie zakończyło się pełnym sukcesem i moją satysfakcją. Kiedy już po wielu trudnościach dotarliśmy do centralnej części bagna - ostoi głuszców, mój towarzysz wykazywał jeszcze większe podniecenie. Z nerwowością oczekiwał na pierwsze pieśni. Oczekiwał i podchodził, kręcił się bez przerwy. Zwracałem mu delikatnie uwagę, że powinniśmy cierpliwie czekać, bo jak się rozpocznie to usłyszymy. Tak mi się wydawało, jednak później okazało się, że Wołodia przy zmianie ciśnienia "trochę słabiej słyszy". Podczas kolejnego nieostrożnego kroku usłyszałem trzepot skrzydeł spłoszonego koguta. Szarpnąłem przewodnika i poprosiłem żeby stanął. On jednak tak bardzo chciał mnie podprowadzić do głuszca, że na nic nie zwracał uwagi. Potem był jeszcze jeden spłoszony kogut, więc ostro wkroczyłem do akcji. Nakazałem przerwę i oczekiwanie. Tym razem się podporządkował uznając swoją winę. I znów bardzo delikatnie usłyszałem pierwszą tego ranka pieśń. Była bardzo ostrożna, często przerywana i cicha. Rozpocząłem podchód nakazując jednocześnie Wołodi, żeby trzymał się w bezpiecznej odległości. Kogut swą tajemniczą pieśnią wskazywał właściwy kierunek, jednak podchodziłem go bardzo ostrożnie i wolno, bo przecież po spłoszeniu poprzedników musiał być wyjątkowo czujny. Znów przestał, tym razem na dłuższą chwilę. Czekałem, czekałem i nagle usłyszałem złamaną pod butem gałązkę. To co potem ujrzałem, spowodowało moje wyjątkowe wzburzenie. Podchodził do mnie mój przewodnik, a trzask złamanej gałązki spłoszył tokującego głuszca. Nie wiedziałem jak zbesztać Wołodie i jak dosadnie mu wytłumaczyć co narobił. Jednak jego tłumaczenie i przepraszanie, a później jak zwykle sympatyczna postawa na tyle mnie udobruchały, że na wszystkie niepowodzenia machnąłem ręką. Jutro będzie lepiej i tak się rozstaliśmy. 
Kolejnej nocy Wołodia, ze smutkiem i wyraźnym zażenowaniem oświadczył, że na wysokim lesie leśniczy "nie pasadił" żadnego koguta, więc zdecydowaliśmy, że znów jedziemy na bagno. Tym razem ja pocieszałem mojego przewodnika, bo widziałem jego "nietęgą minę". Dotarliśmy w znane mi już miejsce. Zaczynałem się tu czuć jak u siebie na swoim terenie. Tym razem to ja przejąłem inicjatywę. Zapowiedziałem Wołodi, że teraz czekamy i się nie ruszamy. Jak pierwszy usłyszę pieśń to ruszam, a on pozostaje i pod żadnym pretekstem do mnie nie podchodzi. Byłem spokojny, że raczej się nie zgubię. Po chwili jako już "doświadczony" myśliwy usłyszałem znajome dźwięki. Idąc w ich kierunku trafiłem na wyjątkowo dziki fragment lasu z powalonymi konarami. Ponieważ nie mogłem tędy przejść w miarę cicho, zdecydowałem się więc na ich obejście. Zajęło mi to na tyle dużo czasu, że zaczęło szarzeć, a tokowik przerwał pieśń. Potem na chwilę go usłyszałem i znów cisza. Podszedłem do kolejnego drzewa. Nagle, tuż nad moją głową zatrzepotały skrzydła, a kiedy podniosłem wzrok, na tle nieba zobaczyłem olbrzymi cień unoszącego się koguta. Ten akurat nie tokował, więc musiał być młodym osobnikiem, a stary tokujący zapewne wzmógł czujność, dlatego dłuższą chwilę go nie słyszałem. Minęło sporo czasu, a "toka niet" i Wołodi też "niet". Słysząc w oddali czuszykanie cietrzewi postanowiłem na koniec popróbować szczęścia z nimi. Przecież to był już ostatni dzień mojej myśliwskiej przygody. Podchodząc je wyjątkowo ostrożnie znów usłyszałem to, czego tak niecierpliwie oczekiwałem. Tokował głuszec. Najpierw nie mógł "zaskoczyć" próbując kilkakrotnie rozpocząć pieśń, ale jak już się rozkręcił, to dał jedną za drugą trzy - cztery pieśni. Wstąpił we mnie nowy duch, nadzieja na nowo odżyła, czułem się jak nowonarodzony pełen nieprawdopodobnego optymizmu. Podskakiwałem w rytm szału miłosnego kierowany uniesieniem tokującego koguta. Byłem już bardzo blisko słyszałem go bardzo wyraźnie. Musiał być prawie w zasięgu ręki. Stanąłem, bo znów przestał. Tym razem jakoś nie mógł zaskoczyć. Przede mną dwie cienkie sosny zasłaniały dalszy widok. Oglądałem korony drzew, nic jednak nie widziałem. Nie mogłem oczywiście nic widzieć, bo jak się lekko przechyliłem, zobaczyłem to, czego w tym momencie najbardziej pragnąłem. Tym razem się nie zastanawiałem i nie miałem wątpliwości. Dostojnie siedział pod koroną wierzchołka drzewa gotowy do pieśni. Był na tyle blisko i było już tak jasno, że nie wolno mi było dalej podchodzić. W myślach przygotowałem dalszy plan działania. Podczas następnego szlifu zrobię krok w lewo, jednocześnie podciągnę broń do oka i nacisnę spust. Efekt musi być murowany. Czekałem przygotowany. Klap....... klap.......... cisza. I znów nieśmiało. I jeszcze raz tak samo. Tym razem jednak nie "zaskoczył". Cisza trwała dłuższą chwilę........... Trzepot skrzydeł obudził mnie z tego letargu. Odlatywał........... pożądanie godowych dni pchało go w kierunku prowokujących samic. Poczułem się taki samotny, a raczej chwilowo opuszczony. Mimo to byłem szczęśliwy, że mogłem spotkać coś o czym tak dużo czytałem i słyszałem, a czego nie dane mi było do tej pory doświadczyć. Te ostatnie cztery dni były wyjątkowym obcowaniem z prawdziwą dziką przyrodą, niepowtarzalnym przeżyciem, którym chciałbym podzielić się z najbliższymi. Potem przyjdzie czas na wspomnienia. Ach, żeby dał jeszcze tę jedną jedyną pieśń - krążyło po moich myślach. Znów jej zabrakło.

Darz bór! - Krzysztof Polończyk