| 
 Bywają – różne...
 
 Gęstniejące wolno, smoliste i zatracające się w czerni.
 
 Bywają ostre i przejrzyste aż do bólu z wyjaskrawieniem szczegółów.
 
 Puste i bez jednego dźwięku mroczne i rozmazane mroki jesieni...
 
 Pełne dźwięków, szelestów, westchnień i gwałtownych śmierci mroki czerwcowego lata..., gdy nozdrza są pełne zapachów kwitnącego zboża, buczeniem żuka, lotem lelka...
 
 Mroki majowe z szelestem młodego listowia, pękającej kory, spieszącego się życia...
 
 Roziskrzone matem przestrzenie przed wschodem księżyca, gdy tężeje mróz i powleka przestrzeń leciutką zasłoną. I późniejszy wybuch srebra i ostrych konturów, gdy wychynie latarnik na nieboskłonie lejąc obficie z przepastnych czeluści...
 
 Lata całe wchodziłem w gęstniejący, często fizycznie namacalny mrok. Zawsze świadom jego końca gdy dotykałem zimnej klamki drzwi i wyłącznika. Obejmował mnie również wtedy gdy weń wnikałem. I niczego nie dotykając czekałem na to aż rozrzedzi się poganiany wstającym słońcem i obserwując znikający w zakamarkach cień.
 
 Cień – nieodrodny syn mroku...
 
 
 |