Janusz Meissner - Na toki! (cietrzewi)
- fragment z książki "Opowieść pod psem"

Przed tym cytatem, pozwolę sobie na kilka osobistych wspomnień:
W wymienionej przez Meissnera "miejscowej gospodzie" wiele razy spożywaliśmy
z Mariuszem i Krzyśkiem wymienione tam specjały pod niejedną kapkę gorzałki.
A w Pińczykówku kilka razy polowałem na słonki. Zawsze wtedy wspominałem opowiadania Meissnera.

Wczesną jesienią na wiele lat przed "wynalezieniem" w Polsce autostopu ... wybrałem się rzemiennym dyszlem na poszukiwania terenów obfitujących w cietrzewie. Towarzyszył mi mój młodszy syn, Leszek.
...
Nie pojechaliśmy zdychającą Dekawką, ponieważ była w remoncie, tylko najpierw pociągiem, a dalej jak się dało: pieszo, przygodnymi furmankami i ciężarówkami. Przewędrowaliśmy tak w ciągu dwóch tygodni szmat dróg i bezdroży na Mazurach, w województwie olsztyńskim i białostockim, wstępując do leśniczówek i nadleśnictw, aż dotarliśmy do Grajewa, stamtąd zaś do Pińczykówka.
...
Za wsią z jednej strony, wśród bagnistych łąk wiła się obrosła po brzegach olszyną rzeka Ełk, a z drugiej, jak okiem sięgnąć, ciemniały lasy. Mieliśmy list polecający od nadleśniczego inż. Drewanowskiego do gajowego Spisaka, a po drodze poznaliśmy przypadkiem leśniczego Gocławskiego.
Spodobało mi się tam. Leśniczy zaręczał, że toki są dobre. Spisak miał łódkę i w razie potrzeby obiecywał znaleźć drugą wraz z przewoźnikiem, o zachodzie słońca nad łąkami przeciągały liczne stadka cyranek i krzyżówek, w gajówce był czysty, przestronny pokój gościnny z tapczanem i dwoma łóżkami, na których piętrzyły się Himalaje pierzyn i poduszek.
Nie szukaliśmy dalej. Zapowiedzieliśmy, że przyjedziemy w drugiej połowie kwietnia, wyspaliśmy się znakomicie i nazajutrz odjechaliśmy z Grajewa pociągiem do domu.
...
W połowie kwietnia zrobiło się ciepło nieomal jak w lecie. Dekawka, po generalnym remoncie i wymianie wiekowego silnika na nieco mniej zużyty, rozwijała na gładkim asfalcie chyba ze sześćdziesiąt kilometrów na godzinę, a mniejsze wzniesienia z dużego rozpędu zdobywała na trzecim biegu! Zważywszy, że prócz Krystyny, Leszka i Starta wiozłem nasze rzeczy, strzelbę, dwa kanistry benzyny i pół bagażnika części zapasowych, była to szybkość i sprawność nie lada! Stary karawan z pewnością przejechał już paręset tysięcy kilometrów, a ów nowszy silnik, z wielokrotnie przeszlifowanymi cylindrami, został poskładany z fragmentów pochodzących ze wszystkich stron Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej.
Jechaliśmy z Zakopanego przez Warszawę i Łomżę do Grajewa, na wiosenne toki cietrzewi, na słonki i kaczory. W tę samą stronę podążali pociągiem z Warszawy Jerzy i Mietek. Zapowiadało się wspaniale!
Wprawdzie przed Ostrołęką złapałem hacel, który przebił oponę i dętkę, a zaraz za Łomżą nawaliły reglery, ale do Grajewa przybyliśmy przed pociągiem i nawet zdążyliśmy zamówić śniadanie w miejscowej gospodzie, słusznie przewidując, że obaj nasi przyjaciele chętnie coś niecoś zjedzą przed dalszą drogą do Pińczykówka.
Owszem, mieli niezgorszy apetyt, podobnie jak my sami. Tylko Mietek oświadczył, że "dla zdrowia" należałoby do tej jajecznicy z dwóch tuzinów jaj, a także do tej kiełbasy i do nóżek w galarecie, wypić kapkę gorzałki.
Co prawda była godzina ósma rano, ale jakoś nikt nie miał zastrzeżeń, z wyjątkiem Krystyny, która zresztą wyraziła je wyłącznie lekkim uniesieniem brwi w górę.
Mietek dostrzegł to jednak i natychmiast postanowił rozwiać jej wątpliwości.
- Znam jednego myśliwego - oświadczył z powagą - który dziś ma już 94 lata i jeszcze poluje. Zdrów, proszę pani, jak ryba, choć całe życie niezgorzej popijał i nadal popija, nawet do pierwszego śniadania. Nazywa się Figura. Ambroży Figura; bo jego brat, Dominik, nigdy w życiu kropli wódki nie wypił - i co pani na to powie - umarł mając trzy lata!
...
Wstaliśmy przed trzecią. Okazało się, że z leśniczówki do budek jest dobre pół godzinki drogi - najpierw przez las, po straszliwych wybojach, na których można połamać ręce i nogi, potem zaś w prawo, przez groblę pomiędzy głębokim rowem odwadniającym, a bagnistą krętą rzeką. Przez ten rów można się było przedostać nawet po ciemku, posługując się długą tyką dla utrzymania równowagi na oślizłym pniu brzozy, który tam leżał w poprzek, udając kładkę. Przez rzeczkę trzeba było iść brodkiem, po kolana, ale przede wszystkim trzeba było ten bródek znaleźć, co w nocy nastręczało poważne trudności.
Zrządzeniem losu przypadła mi budka na łąkach, za rowem. Jerzy wylosował najbliższą na porębie za rzeką, a Mietek - nieco dalszą na samym skraju młodego brzeźniaka.
Krystyna zdecydowała się towarzyszyć Mietkowi, zapewne dlatego, że wieczorem oczarował ją jeszcze jednym opowiadaniem o swoich niebywałych przygodach myśliwskich, przy czym - jak zawsze - każda sztuka, do której strzelał w tej opowieści, rulowała w ogniu "jak szmata". Oczarowana kobieta chciała to zobaczyć. Leszek poszedł z Jerzym, ja - ze Startem.
Rozstaliśmy się przy brudku, którego istnienie w tym miejscu gajowy Spisak ustalił po sobie tylko wiadomych znakach. Piątka cieni czarniej szych od mroków nocy ruszyła na prawo, mój przewodnik Staszek, ja i Start poszliśmy dalej nad rowem, wypatrując kładki.
Znaleźliśmy ją co prawda bez większych trudności, tylko nie było tyczki... Zabrał ją zapewne jakiś pastuszek na ogień.
Staszek przeprawił się pierwszy i z drugiego brzegu wyciągnął rękę po moją strzelbę. Podałem mu ją ryzykując utratę równowagi i zapytałem, czy ślisko. Powiedział, że nie bardzo, co mi dodało otuchy. Postawiłem nogę na pniaku zrobiłem krok naprzód i poczułem, że Start nosem dotyka mojej drżącej łydki. Chciałem go powstrzymać, ale już nie zdążyłem: dal susa chybił i chlasnął brzuchem w wodę, a ja tuż za nim - w sam czas, aby opadająca kaskada bryzgów zalała mi oczy.
Nie było nawet tak bardzo głęboko: zaledwie powyżej kolan, tylko zimno, psiakrew! Natomiast brzeg był stromy i śliski, więc nie bez pewnych trudności wydrapaliśmy się obaj na czworakach, w dość opłakanym stanie. Zanim zdołałem powstać, Start otrząsnął się tuż przed moim nosem, ja zaś nie mogłem mu odpłacić tym samym, ponieważ - jak wiadomo - człowiek pod tym względem (i wielu innymi) nie dorównywa najpodlejszemu kundlowi.
Nie powiedziałem mu, co o nim myślę, bo i tak narobiliśmy dość hałasu. Nie próbowałem też wyżąć zmoczonych spodni, bo czas upływał i zbliżał się świt. Zrezygnowany, cmokając butami i ociekając lodowatą wodą szedłem na przełaj ku budce, odprawiwszy Staszka, który pokazał mi ją z daleka. Stała obok samotnej wierzby na płaskim wzniesieniu między dwoma stogami zeszłorocznego siana. Tu właśnie, między te stogi odległe od siebie o jakieś sto kroków, miało rzekomo zlatywać się od lasu koło trzydziestu kogutów na jedno z najlepszych tokowisk w okolicy.
Budka okazała się obszerna i wygodna. Znalazłem w niej wiązkę siana, które rozścieliłem dokoła wgłębienia na nogi. Potem zdjąłem buty, skarpety i portki, żeby je choć trochę osuszyć. Niewiele to pomogło, ale zagrzałem się przy wciąganiu rzeczonego przyodziewku, który teraz stawiał zacięty opór. Tymczasem Start okręcił się kilka razy dokoła usiłując zajrzeć sobie pod ogon i wreszcie legł w dołku przeznaczonym na moje nogi. Pogodziłem się z tym faktem, choć mi było niewygodnie i stwierdziwszy, że dokoła panuje nadal głucha cisza - ostrożnie zapaliłem papierosa pod burką.
Zaraz potem usłyszałem bliski łopot skrzydeł. Gdzieś w pobliżu zapadł cietrzew. Start poruszył się niespokojnie, więc położyłem mu rękę na karku. W tej chwili nadleciał drugi kogut, minął budkę i siadł poza nią. Poczułem, że pies unosi głowę, przycisnąłem go lekko, żeby nie wstawał. Ale on nie miał zamiaru wstawać, tylko nagle kichnął potężnie, aż zadrżała ziemia!
Nie wiem, co sobie pomyślały oba koguty o tej salwie. Mnie wydało się, że w budce nastąpił wybuch bomby...
Wśród ciszy, która wraz ze mną przycupnęła strwożona pod burką, przyszło mi do głowy, że Start nabawił się kataru wskutek lodowatej kąpieli w rowie. Przysunąłem się bliżej, tuż nad dołek, i okryłem go, żeby się rozgrzał. Sam zresztą podzwaniałem zębami i miałem jak najgorsze przeczucia, że prędzej czy później też zacznę kichać. Ale jakoś mi przeszło.
Natomiast on wiercił się coraz bardziej, aż znów dwukrotnie kichnął raz po raz. Łopot skrzydeł, który dosłyszałem wśród tych eksplozji, pogrążył mnie w zwątpieniu. Zgasiłem papierosa i wystawiłem głowę spod burki. Start wygramolił się za mną i liznął mnie po nosie.
- Idź do diabła - mruknąłem.
Byłem zły. Ja nie kicham, a ten od byle czego dostaje kataru! Delikacik, psiakrew!
Łypnął na mnie spode łba zmarszczył czoło między obwisłymi uszami i zwrócił nos pod wiatr, w stronę stogu na lewo. Ani mu się śniło kichać. Nie miał wcale kataru, tylko oczywiście drażnił go dym tytoniowy. Trochę za późno to zrozumiałem... moje koguty gdzieś się wyniosły...
Tymczasem niebo poróżowiało, jakby zawstydzone moim niepowodzeniem. Z daleka odzywały się cietrzewie, ale żaden już nie przyleciał do mnie, mogłem je tylko słyszeć, jak miotały na siebie wzajem obelgi i wyzwiska.
Potem - na krótko przed wschodem słońca - zaczęły bulgotać. Potem jeden po drugim gruchnęły dwa strzały za rowem i rzeczką, jeden Mietka, drugi Jerzego. Wreszcie wzeszło słońce i wraz z nim podniosła się z łąk białoliliowa mgła, w której utonął las i stogi siana. Czekałem na drugi tok po krótkim "szabasie". Koguty milczały, natomiast - wbrew wszelkim przepisom cietrzewich konwenansów - dopiero teraz spoza stogów pod samą budkę przyszły kury. Opowiadały sobie jakieś plotki, chichotały, kręciły się to tu, to tam, udawały, że coś wygrzebują i dziobią, ale wiedziałem doskonale, że to są tylko pozory i w moje myśliwskie serce zaczęła wstępować nadzieja: skoro tu przywędrowały, widocznie oczekują przybycia swoich rycerzy.
Ale na próżno się łudziłem: żaden czarny nicpoń nie pokazał się już tego ranka na tokowisku, a kokoszki także wkrótce odleciały w las, aby dopełnić swych obowiązków i złożyć po świeżym jaju w byle jak skleconych gniazdach. Tylko za rzeczką warczały uporczywie werble tokujących kogutów... Bez dalszych skrupułów zapaliłem papierosa, co Start pokwitował spojrzeniem wyrażającym niesmak i położył się nosem pod wiatr. Zdawał się drzemać, ale uszy mu drgały czujnie, reagując na coraz nowe odgłosy budzącego się dnia. Zaczęły latać kszyki, pobekując wysoko w powietrzu, przeciągnęły dwa stadka cyranek, daleko we wsi naszczekiwały kundle. Wtem huknął strzał pod lasem i po chwili drugi, bliższy. Start obejrzał się na mnie, jakby chciał zapytać, po cośmy tu przyszli, skoro tam strzelają.
- Jesteś osioł - odrzekłem.
Przyjął to lekkim merdaniem ogona, wstał, przeciągnął się, ziewnął i najwidoczniej dawał mi do zrozumienia, że czas iść do domu, żeby coś przegryźć. Przyznałem mu słuszność: nie było powodu siedzieć dłużej w ukryciu i marznąć w przemoczonym ubraniu. Poszliśmy.
Obaj moi przyjaciele - jak się tego spodziewałem - mieli po dwa koguty. Mietek spoglądał na mnie podejrzliwie, gdy powiedziałem, że nie miałem żadnego na strzał.
- Były dwa - dodałem - ale coś je spłoszyło. Może lis...
Natychmiast opowiedział nieprawdopodobną historię o lisie, zresztą bez żadnego związku z przypuszczeniem wyrażonym przeze mnie, po czym oświadczył, że słyszał, jak Start i ja wierciliśmy się w budce.
- Nosorożec by uciekł od tego hałasu, nie tylko cietrzew.
Wzruszyłem ramionami. Nie mógł nic słyszeć oczywiście, tylko się zgrywał przed Krystyną na Ducha Puszczy.
Przy śniadaniu przyznałem się, że w budce wypaliłem papierosa.
- No - masz! - krzyknął - Od razu tak gadaj.
Pomyślałem, że ostatecznie ma rację: gdyby nie ten papieros, Start nie byłby kichał... A może istotnie tutejsze cietrzewie są takie wrażliwe na dym?...
Tak czy owak postanowiłem nazajutrz powstrzymać się odpalenia. I wymówiłem sobie, że pójdę do tej budki, w której siedział Mietek. Według Krystyny było tam siedem kogutów, według niego - koło dwudziestu.
...
Noc zapadła cicha i ciepła. Umilkły ptaki, tylko puszczyk odzywał się raz po raz w głębi lasu, a na bagnach rechotały żaby. Pozostało nam kilka godzin snu. Pełen najlepszych nadziei wyciągnąłem się na łóżku i natychmiast straciłem kontakt z rzeczywistością.
Szliśmy do budek sami, bo nasi przewodnicy pojechali na jakąś odprawę do nadleśnictwa w Grajewie. Mietek i Krystyna przezornie zaopatrzyli się w tyczki do przeprawy przez rów, Jerzy miał znaleźć bródek przez rzekę, ale na wszelki wypadek wciągnąłem wysokie buty gumowe.
Okazało się, że to nie był mądry pomysł, bo naturalnie wleźliśmy w bagno po pas i oprócz butów przydźwigałem na drugi brzeg koło pięciu wiader wody w cholewach. Gdy usiłowałem pozbyć się tego balastu usiadłszy na ziemi i unosząc nogi w górę, zalało mnie prawie po szyję. Jerzy nie uniknął podobnego losu, ale miał z sobą zapasowe portki, na nogach zaś - chodaki.
- Dobrze, żeśmy nie potonęli - zauważył pogodnie i z dużą dozą słuszności - A tok będzie jak cholera!
Na razie pocieszyłem się tym przewidywaniem i poszedłem szukać swojej budki. Widziałem ją z daleka, wracając poprzedniego ranka z nieudanych czatów, ale teraz po ciemku ani rusz nie mogłem jej znaleźć. Dopiero po dłuższych poszukiwaniach natknąłem się na nią przypadkiem.
Wpełzliśmy ze Startem do środka, okryliśmy się burką i zaczęliśmy wyparowywać wilgoć ogrzewając się nawzajem.
Gwiazdy bladły i na wschodzie granatowa ciemność poszarzała, gdy pierwszy kogut ogłosił swoją obecność syczącym "czuwa-szszsz!..." na skraju brzozowego zagajnika. Po nim odezwał się drugi i trzeci, a łopot skrzydeł oznajmił czwartego, gdzieś zupełnie blisko. Start drżał na całym ciele - może z emocji, może z zimna - ale nie ruszał się. Nie widziałem go, bo było jeszcze bardzo ciemno, nie widziałem też cietrzewi. Zdawało mi się, że kilka siadło we wrzosach niedaleko budki, a dwa lub trzy - na brzozach poza mną.
Czekałem nieruchomo, aż się nieco rozwidni, a tymczasem dokoła mnie czynił się ruch coraz większy: w uschłych trawach, we wrzosach, między krzakami, na lewo i na prawo, przede mną i za mną łopotały, zapadały, podskakiwały cietrzewie. Czuszykały, krechtały gniewnie, wodziły się za łby. Potem - nieco dalej - kwokając wysokim dyszkantem zapadły kury i zbliżały się na piechotę pojękując śpiesznie i cienko: "e-ę-ę-ę-ę...!" jak małe dzieci, przynaglone gwałtowną potrzebą.
Start marszczył czoło, uszy mu drgały, wzdychał i wietrzył, ale poza tym zachowywał się przyzwoicie. Mnie serce biło coraz mocniej: tok istotnie zapowiadał się "jak cholera", kogutów było całe mrowie i już zaczynały bulgotać.
Zobaczyłem je w brzasku budzącego się dnia - czarne, połyskliwe, jak w pancerzach ze szmelcowanej stali. Trzy najbliższe, zwrócone ku sobie, nastroszone, z rozpostartymi lirami o białym podbiciu zanosiły się śpiewem, nadymając gardziele i opuszczając nisko głowy ozdobione nabrzmiałymi koralami brwi. Bulgotały to na przemian, to razem, tak pochłonięte własną pieśnią, że - przysiągłbyś - nie widzą się nawzajem.
Ale widziały się doskonale. Ten, który był na wprost mnie, umilkł nagle, wyprostował się, opuścił skrzydła aż do ziemi i majestatycznie ruszył naprzód. Przeszedł ze cztery kroki, po czym wyskoczył w górę z obelżywym "krok-otokarrr!", niewątpliwie skierowanym do obu sąsiadów. Spojrzeli na niego zezem, ale widocznie żal im było przerywać, więc bulgotali dalej. Wtedy ów zawalidroga mruknął: "m-kerr!" i odwrócił się tyłem. Musiała to być obelga najcięższego kalibru, bo tamtych aż zatknęło z oburzenia. Jeden wrzasnął: "czu-szszszy!" i drobnym truchcikiem zatoczył półkole, drugi zaś - zapewne choleryk - porwał się w powietrze i spadł prowokatorowi na łeb.
Tu zaczęła się bijatyka i - zanim zdołałem odetchnąć - wszystkie trzy koguty, wśród chmury pierza dartego pazurami, z impetem wpadły na wątłą ścianę budki.
Tego już Start nie wytrzymał: warknął, skoczył, kłapnął paszczęką i... spośród trzech zapaśników dwa w szalonym popłochu wzbiły się w powietrze.
- Start! - krzyknąłem rozpaczliwie. - Do nogi!
Wrócił z trzepoczącym się kogutem w zębach i zadowolony ze swego czynu siadł przede mną, podczas gdy dokoła budki trwał jeszcze łopot i furkot panicznej ucieczki całego stada.
- Coś ty narobił?! - jęknąłem - Kto cię o to prosił?...
Zmarszczył się straszliwie, wstał, obszedł mnie dokoła merdając kikutem ogona i usiadł znowu.
- Idiota! - powiedziałem odbierając martwego już cietrzewia.
Wcale mu to nie zepsuło humoru. Położył się obok mnie i po chwili, widząc, że nic ciekawego się już nie dzieje - zasnął.
Na próżno czekałem na drugą część toku po wschodzie słońca. Co prawda cietrzewie sypały się z lasu, ale żaden nie wrócił na moje tokowisko. Leciały dalej - za rzekę i rów - na łąki.
Usłyszałem strzał Jerzego, potem - Mietka. Wylazłem ostrożnie z budki i skrajem brzeźniaka doszedłem do brzegu rzeki, skąd mogłem widzieć oba stogi i wczorajsze moje stanowisko, zajęte przez Krystynę i Ducha Puszczy.
Dymiło się stamtąd jak z wędzarni, a naokoło czerniały koguty, bynajmniej nie przepłoszone tym dziwnym zjawiskiem. Spojrzałem przez lornetkę. Niewątpliwie oboje kopcili papierosy!
Wtem znów huknął strzał: cietrzewie umilkły, ale nie zerwały się. Po chwili zaczęły bulgotać, tańczyć i czubić się jak poprzednio. Było ich ze dwadzieścia, może nawet więcej.
Lekki powiew wlókł nisko smugi niebieskiego dymu w moją stronę. Wydało mi się, że czuję jego zapach, i nagle zachciało mi się palić. Sięgnąłem do kieszeni kurtki. Papierosy ocalały jakoś w czasie nocnej przeprawy, ale zapałki... Zapałki były mokre!
Usiadłem na jakimś pniaku, żując gorzkawe brzozowe pączki, ale prędko doszedłem do wniosku, że to dobre dla cietrzewi, nie dla myśliwych, zwłaszcza nie dla palących... Tymczasem Duch Puszczy zamordował jeszcze dwa koguty, a przynajmniej dwa razy strzelił.
Oburzyło mnie to: do cietrzewi na toku nie strzela się jak do kuropatw! Ale on się widocznie popisywał przed Krystyną.
Postanowiłem położyć koniec tym popisom. Już miałem wstać, gdy zobaczyłem, że z tokowiska podniosły się dwa koguty i pociągnęły w moją stronę.
Szybko wsunąłem naboje do luf, odbezpieczyłem strzelbę, złożyłem się do bliższego. Gruchnął strzał, ale wiedziałem, że to pudło. Założyłem przed ptaka, nacisnąłem spust - niewypał!...
Zakląłem głośno i w tej chwili spomiędzy stogów porwała się chmara cietrzewi. Złamałem strzelbę, ale nie wystrzelony ładunek uwiązł w prawej lufie i nie mogłem go wyciągnąć, a sekundy uciekały...
Nabiłem lewą, podczas gdy mijał mnie ostatni kogut, złożyłem się, gdy już był daleko, chwyciłem go na muszkę, strzeliłem i Start popędził między brzozy.
Nie byłem pewien tego strzału; w chwili gdy pociągałem spust, cietrzew znikał na ciemnym tle sosnowego boru za brzeźniakiem.
Start długo nie wracał. Ogarnęło mnie zwątpienie. Wolno powlokłem się w tamtą stronę, lecz uszedłszy z pięćdziesiąt kroków usłyszałem daleko przed sobą krótki trzepot skrzydeł, a potem trzask suchych gałązek. Zatrzymałem się, nasłuchując. Start przedzierał się przez gąszcz wikliny i nagle ukazał się na ścieżce z kogutem w pysku.
- Daj aport! - zawołałem ucieszony.
On cieszył się również: merdał swoim kikutem, aż mu cały zad chodził na boki. Obszedł mnie trzy razy wkoło, usiadł i oddał ptaka, po czym w podskokach pobiegł z powrotem ku rzece.
Domyśliłem się, że poczuł Krystynę i Mietka, więc poszedłem za nim. Istotnie wracali drugim brzegiem - Krystyna przodem, a Duch Puszczy za nią, z opuszczonym nosem i z czymś, co przypominało strzępy dawno zdechłej wrony.
- Co tam niesiesz?! - zakrzyknąłem.
Spojrzał na mnie kwaśno.
- Rozbiłem go - odrzekł pokazując żałosne szczątki cietrzewia. - Za blisko, szelma, siedział.
- A gdzie reszta?
- Same pudła - westchnął. - A ty?
Zademonstrowałem dwa piękne koguty.
- Strzelone w locie - oświadczyłem dumnie, choć tylko w połowie zgodnie z prawdą.
Wydało mi się, że Start mrugnął ku mnie porozumiewawczo.

Tu jest mapa tych polowań - p. 3 pokazuje Pińczykowo - obok jest Pieńczykówek.